Zacznijmy od pytań: czy walczyć i czym walczyć? – choć pierwsze wydaje się mi bezsporne, a drugie aż nadto jasne.
Czy walczyć? A cóż byśmy powiedzieli o człowieku, który tonie i nie chce dopłynąć do brzegu, który choruje i nie chce przezwyciężyć choroby, albo który nie chce odegnać psa szarpiącego mu ubranie. Kto nie chce się bronić, ten wart jest może litości, ale nie jest godzien szacunku. Kto się dobrowolnie poddaje złu, a nie jest dzieckiem, kaleką lub starcem, ten tyleż wart, co ziemia, którą depczą twarde buty przechodnia.
Całe życie biednego człowieka jest narzuconą mu walką. Walka o nędzną strawę, której mu często braknie dla dzieci, o podobne do nory mieszkanie, w którym musi gnieździć się we dwie lub trzy rodziny, o pracę, którą może lada chwila utracić, o starość, która jest bez radości i odpoczynku. A jeżeli nawet uda się podejść nieco pod górę, śliska to jest i zdradna góra, z której jakże łatwo stoczyć się bez swojej winy znowu w przepaść nędzy.
Do tej walki dajemy wam od szeregu lat oręż wypróbowanej wartości. Orężem tym jest spółdzielczość, ale zarazem nie przestajemy powtarzać, że nie jest to cudowna maszynka, w której wystarczy pokręcić korbką, aby z drugiej strony sypały się dobrobyt i przyjemności, nie jest to spadek po bogatym wujaszku ani wygrana na loterii, tylko narzędzie, którym trzeba się umieć posługiwać, jeśli się chce mieć z niego pożytek.
Są dwa rodzaje ludzi, nad którymi trzeba ciągle kiwać z litością głowami. Jedni to ci, których nie można przekonać do spółdzielczości, którzy mają do niej mnóstwo pretensji, nie mogą jej zrozumieć. Inni raczyli się dać przekonać, ale wstąpiwszy do spółdzielni nie chcą w niej spełniać swoich obowiązków członkowskich. Ze wszystkich czynności spółdzielni najlepiej im się podobają zwroty od zakupów, ale skąd by się na to miały wziąć pieniądze, o to ich głowa nie boli. Niech oni pomyślą o tym. Oni to znaczy w tym wypadku zarząd, który ma dbać o wszystko, sklepowi, którzy za niewielkie pieniądze mają pracować bez przerwy i bez omyłki. Związek, który ma wszystko wiedzieć i od wszelkiego zła bronić. Członek, dość, jeśli mu się chce przyjść na walne zgromadzenie i trochę pogrymasić, o ile się nie zdrzemnie.
A przecież spółdzielczość, jak samo brzmienie słowa uczy, to jest współdziałanie, czyli, inaczej powiedzmy, wspólne działanie. Członek, który nie współdziała, jest martwym członkiem, choćby wpłacił cały udział. A niestety z tą wpłatą udziału najczęściej także jest źle. Cóż z tego, że takiemu człowiekowi dano oręż do ręki, kiedy on go sobie kładzie pod nogi. Oczywiście współdziałanie nie polega na tym, żeby wszyscy członkowie siedzieli bez przerwy w sklepie, wtrącając się we wszystkie czynności zarządu i sklepowej. To nie byłaby spółdzielnia, lecz szynk. Ale współdziałać, ale walczyć naprawdę ze swoją nędzą i upadkiem, to być wiernym wspólnemu dziełu, to nie dać się brać jak ryba na hak namowom handlarzy dla jednego grosza, to zjednywać dla spółdzielni członków i starać się szerzyć jej idee, to naprawdę włożyć w tę wspólną sprawę całą swoją duszę, energię i przywiązanie.
Zło, które nas gnębi, to nie są rzeczy przejściowe, które można przeczekać, to nie zły ustrój oparty na krzywdzie. Nie usuniecie go pieniędzmi, bo on ich ma nieskończenie więcej, nie złamiecie go siłą, bo na razie za nim jest siła i prawo. Walczyć i zwyciężać możecie tylko odwagą, z jaką się złu przeciwstawicie i wiernością sprawie, która jest sprawą wszystkich pokrzywdzonych.
Tym trzeba walczyć!
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w spółdzielczym piśmie „Spólnota” nr 17
z 1 IX 1935 r. Przedruk za: Stanisław Thugutt – „Wyznania demokraty. Publicystyka z lat 1917-1939”, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1986. Wersję elektroniczną przygotowali Aleksandra Zarzeczańska i Remigiusz Okraska.