Dwanaście zalet spółdzielczości [1894]

1. Lepsze życie. 2. Płacenie gotówką. 3. Oszczędzanie bez trudu. 4. Zniesienie pasożytów. 5. Zwalczanie sprzedaży napojów wyskokowych. 6. Zdobycie kobiety dla spraw społecznych. 7. Kształcenie gospodarcze ludu. 8. Ułatwienie wszystkim nabywania własności. 9. Przywrócenie własności kolektywnej. 10. Ustalanie słusznej ceny. 11. Usunięcie zysku. 12. Zniesienie konfliktów.

Pewnego dnia jakiś Anglik zrobił zakład, że będzie stał na Pont-Neuf w Paryżu, od ósmej rano do południa, proponując przechodniom wymianę złotego ludwika (20 fr.) na solda, i że nikt się na to nie zgodzi. Rzeczywiście, każdy przechodzień, któremu ofiarował swoje złote sztuki za solda, wzruszał ramionami, mówiąc: „Trzeba mnie uważać za durnia, żeby myśleć, że dam się złapać na taki kawał”. Niektórzy grozili, że każą go aresztować jako oszusta. I Anglik byłby doprawdy wygrał swój zakład, bo południe było już bliskie, gdy na nieszczęście dla niego zbliżyła się jakaś niańka z dzieckiem, które na widok pięknych złotych sztuk zaczęło krzyczeć, żeby mu je dać. Na próżno niańka usiłowała je uciszyć – dzieciak krzyczał tak mocno, że w końcu dla świętego spokoju pocieszyła się, że koniec końcem chodzi tu tylko o stratę jednego solda.

Czytelnicy, oto historia spółdzielczości. Zamienić nędzę obecnej organizacji społecznej na organizację spółdzielczą to wymienić solda na sztukę złota. Publiczność, spożywcy mają tu wszystko do wygrania, a co można by stracić? Nic, absolutnie nic, gdyż nawet przypuszczając, że spółdzielczość nie uczyni wam dobrze, pewne jest, że nie uczyni wam źle. Nie wszyscy fabrykanci systemów mogliby to powiedzieć o sobie. Ale powiedzcie to przechodniom. Śmieją się wam w nos i pytają, czy bierzecie ich za głupców, niektórzy nawet uważają was za nabieraczy.

Czytelnicy tego kalendarzyka, nie róbcie tak jak przechodnie z Pont-Neuf, którzy stracili dobrą okazję, uważając się za bardzo chytrych. Bądźcie raczej jak to małe dziecko, które samo jedno miało więcej dowcipu i wiary niż wszyscy razem: wierzyło w to, co mu mówiono. Krzyczało, dopóki nie dostało pieniądza. Krzyczcie także, dopóki nie będziecie mieli spółdzielczości.

Wyliczymy wam jej zalety; liczymy ich dwanaście, bo tyle jest miesięcy w roku, ale gdyby ich było 13, bądźcie pewni, że nietrudno byłoby nam znaleźć trzynastą zaletę.

§ 1. Lepsze życie

Kładę tę korzyść na pierwszym miejscu, bo przede wszystkim trzeba zacząć od tego, że się żyje i, jeśli można, dobrze się żyje. Zwłaszcza robotnik, który ma do wykonania ciężkie zadania fizyczne, potrzebuje podtrzymywać swe siły przez dobre odżywianie się bardziej niż rentier, a nawet inteligent. Otóż właśnie on, który jest zmuszony kupować u małych kupców sprzedających mu na kredyt, musi wskutek tego spożywać wszystkie produkty zepsute, produkty, które by nawet trudno nazwać, a które są chwałą i zyskiem współczesnego handlu. Wina fabrykowane, kawa z nędznego grochu, masło z margaryny, cukier z sacharyny, pieprz ze śmieci, trująca wódka, wszystko to idzie do wielkiej gęby ludu ze szkodą dla jego żołądka i jego zdolności do pracy.

Spółdzielnia spożywców zapewnia mu produkty doskonałego gatunku z najlepszych źródeł. Czy dlatego, że jest bardziej uczciwa? Niewątpliwie, ale zwłaszcza dlatego, że nie ma interesu w oszukiwaniu, ponieważ sprzedaje samej sobie. Nie mówiąc już nawet o spółdzielniach angielskich, które za pośrednictwem swojej hurtowni wysyłają szukać bezpośrednio i na własnych okrętach – masła w Normandii, a herbaty w Chinach – moglibyśmy zacytować liczne spółdzielnie paryskie, które zamiast rozwadnianego albo alkoholizowanego wina, jakie sprzedają po szynkach, dają swoim członkom doskonałe wino, nabyte bezpośrednio po 30 000 hektolitrów od razu u właścicieli w Langwedocji. Nawet jeżeli spółdzielnie nie są dość bogate, ażeby kupować bezpośrednio w miejscach produkcji, mogą co najmniej kupować hurtowo i, polecając, w razie potrzeby robić analizę, dać członkom pewność, której nie mogliby zdobyć innym sposobem.

Będą mogły nawet dostarczyć im komfortowych domów, co jest jednym z najistotniejszych warunków dobrobytu, komfortu materialnego i zadowolenia moralnego. Domów? Tak jest. Już teraz wiele angielskich stowarzyszeń spółdzielczych ma w swoich magazynach oddział budowlany, tak jak mają oddziały kapeluszy albo obuwia.

§ 2. Płacenie gotówką

Co za korzyść pan w tym widzi – spytacie być może. Płacić gotówką jest często bardzo nieprzyjemne, a niekiedy nawet niemożliwe. To jest dobre dla bogacza, który potrzebuje tylko włożyć rękę do kieszeni, żeby dostać stamtąd pieniędzy, ale żądać od robotnika, żeby płacił gotówką, to zamykać przed nim drzwi sklepu.

Błąd, fatalny błąd. To bogaty, wręcz przeciwnie, może sobie pozwolić bez wielkiego niebezpieczeństwa na zakup na kredyt; biedny musi od niego uciekać jak od ognia. Zakup na kredyt dla niego to niewola w stosunku do kupca, który go trzyma, nie wypuści go więcej i korzysta z tego, żeby mu zbywać zepsute towary. To życie zatrute przez perspektywę rachunku, „który idzie”, jak mówią – ach, jakże on idzie istotnie, tak szybko, że już nigdy nie można go złapać. To pokusa niepotrzebnych wydatków, na które się sobie pozwala, kiedy kupiec nie żąda gotówki i ogranicza się do dopisania jednego czy dwóch wierszy do rachunku. To konieczność przyjmowania z ręki kupca wszystkich odpadków z jego sklepu, gdy człowiek nie śmie ani skarżyć się, ani iść gdzie indziej. Człowiek zadłużony należy do swoich wierzycieli. Człowiek jedzący pożyczony mu chleb i wkładający na siebie niezapłacone ubranie podobny jest człowiekowi żyjącemu z miłosierdzia: nosi łańcuch na szyi. A kiedy wkrótce kupiec się gniewa, zaczyna się życie pełne wstydu, skręcanie na ulicy ukradkiem, żeby nie przejść koło sklepu. I w dniu, w którym dług staje się zbyt natrętny, to przeprowadzka po kryjomu: dłużnik opuszcza dzielnicę albo miasto. Ucieka bez ostrzeżenia jak złodziej i jest nim w rzeczywistości. Oto człowiek moralnie zdegradowany, człowiek, który tonie.

To jest nagłe niebezpieczeństwo, gdyż wielka liczba kupców wyzyskuje dziś robotnika przez sprzedaż na kredyt, zwłaszcza kobiety wiejskie. Ukrywają oni olbrzymie podnoszenie cen przez małe raty wpłacane przez wiele lat. Nazywa się to „sprzedażą w abonamencie”. Nadchodzi moment, w którym robotnik nie może zapłacić nadchodzącej raty. Zajmują mu rzeczy, a wszystkie wpłacone już raty idą na marne.

Przeciwnie, płacić gotówką, to niezależność i wolność: oto pański towar, oto pańskie pieniądze. Z ręki do ręki. Żadnych długów, bo dług jest jedną z form niewoli.

Mówią nam, że robotnik nie może płacić gotówką, bo sam jest płacony w końcu dwutygodniówki. Dobrze, przypuśćmy, że mu się pomoże, dając mu zaliczkę dwutygodniową 1. Ale jest to właśnie jeden z doskonałych skutków stowarzyszeń spółdzielczych – przez tę presję moralną, którą wywierają na swoich członków i przez przykład współstowarzyszonych nauczyć ich tego zbawiennego i męskiego zwyczaju nie kupowania czegokolwiek, jeśli się nie ma w kieszeni pieniędzy.

§ 3. Oszczędzanie bez trudu

Kto mówi „oszczędzanie”, mówi „wyrzekanie się czegoś”, nieprawdaż? Czyż te dwa słowa nie są synonimami, a te dwie idee nie są nierozłączne? Czy może ktoś coś zaoszczędzić, nie wyrzekając się czegoś? Nie! Nawet bogaty nie może tego uczynić, mniej nawet niż biedny. I to jeszcze dla bogatego oszczędność jest wyrzeczeniem się nadmiaru, ale dla biednego czyż nie jest ona obcięciem jakiejś koniecznej potrzeby, prawdziwą i bolesną amputacją?

A jednak stowarzyszenie spółdzielcze rozwiązało to zagadnienie nie do rozwiązania. Znalazło sposób stworzenia oszczędności bez wyrzekania się czegokolwiek, bez bólu, bez trudu, bez tego nawet, żeby korzystający z tej oszczędności spostrzegł się, że oszczędza.

Oto w jaki sposób. Za każdym razem, kiedy stowarzyszony dokonuje zakupu, zysk, który zwykły kupiec osiągnąłby na nim, przypuśćmy 10%, zapisany jest na jego nazwisko i do jego książeczki, a w końcu roku czy kwartału, kiedy się reguluje rachunki, stowarzyszenie mówi mu: „Kupił pan za 700 franków towarów w naszym sklepie. Zyskałem na tym 70 franków, które pan nadpłacił: jest to pańska własność, zwracam ją panu, proszę mi wybaczyć”. I oto nasz stowarzyszony staje się w końcu roku małym kapitalistą, a po 30 latach może być, jeżeli będzie zbierał swoje oszczędności na książeczkę – grubym kapitalistą. Czy zmniejszył przez to swoje spożycie? Bynajmniej. Im więcej wydawał, tym więcej – rzecz cudowna – zaoszczędzał, tak że można było powiedzieć w sposób dość dziwaczny, którego nie trzeba jednak brać całkiem dosłownie, że spółdzielczość realizuje oszczędności za pomocą wydatków.

I nawet w kilku krajach, w Anglii albo w Stanach Zjednoczonych, jednym z najbardziej ulubionych celów, na które obraca się zwroty od zakupów, jest budowa domu albo nabycie go małymi ratami. W miastach angielskich jest dziesiątki tysięcy domów, które zbudowano w ten sposób. Tak po upływie 10 albo 15 lat spożywca znajduje się w posiadaniu domu zbudowanego… z czego? Ze swych oszczędności? Nie, z wyniku swych wydatków. Zbudował dom, jedząc.

§ 4. Zniesienie pasożytów

Nasza organizacja społeczna jest nadzwyczajnie skomplikowaną maszyną. Bez wątpienia wolno ją podziwiać, jak się podziwia te zegary, które pokazują nie tylko dzień i godzinę, ale miesiące, kwadry księżyca, dni świąteczne i lata przestępne. Ale te zegary kosztują bardzo drogo i psują się łatwo, toteż na potrzeby codzienne każdy woli zwykły zegarek. Dokładnie tak samo jest z naszym mechanizmem społecznym: kosztuje drogo i stale się psuje. Wobec tego byłoby bardzo pożyteczne uprościć go.

Chcecie dowodu? Patrzcie na przykład, przez ile rąk przechodzi butelka zwyczajnego wina, zanim dostanie się do piwnicy spożywcy. Właściciel winnicy z Południa sprzedaje je przy pomocy pośrednika kupcowi win w Nîmes, Beziers albo Montpellier, który je odprzedaje przy pomocy innego pośrednika hurtownikowi win burgundzkich albo Bercy, który odsprzedaje je półhurtownikowi, który sprzedaje je szynkarzowi, który sprzedaje je spożywcy. Spożywca zapłacił za nie 60, 70 albo 80 centymów za litr, a jego pieniądze odbywają tę samą drogę z powrotem, wracając od szynkarza do trzeciego kupca, później do drugiego, później do pierwszego, żeby dojść nareszcie do rąk właściciela winnicy. Ale ten dostaje już tylko 16 centymów; reszta pozostała po drodze.

Czy widzieliście pożar w miasteczku, w którym nie ma pompy, i jak go się gasi? Robi się łańcuch: wiadro przechodzi z ręki do ręki i przy każdej ręce, przez którą przechodzi, traci trochę wody. Kiedy dochodzi nareszcie do rąk ostatniego, który powinien wylać wodę na ogień, wiadro jest już puste. Mechanizm handlowy jest równie zacofany jak system łańcucha przy pożarze: marnotrawi trzy czwarte wartości rzeczy i rujnuje równocześnie spożywcę, każąc mu kupować zbyt drogo, i producenta, zmuszając go do sprzedawania zbyt tanio – nie mówiąc już o pośrednikach, którzy często są skazani na upadłość właśnie dlatego, że jest ich zbyt wielu.

Stowarzyszenie spółdzielcze usuwa wszystkie te zbyteczne kółka; pozwala ono dojść najbardziej prostymi drogami towarom z rąk producenta do rąk spożywcy, a pieniądzom odwrotnie – z rąk spożywcy do rąk producenta – albo pod formą stowarzyszeń spółdzielczych, w których spożywcy kupują bezpośrednio swoje wina u właściciela winnic, albo pod formą spółdzielni rolniczych, w których właściciele sprzedają swoje wino bezpośrednio publiczności. I tak samo co się tyczy wszystkich innych produktów.

Organy przeprowadzające powinny być zredukowane do minimum, gdyż przez tarcie pochłaniają one niepotrzebnie żywą siłę. Jest to zasada mechaniki, jest to również zasada ekonomii politycznej.

§ 5. Zwalczanie sprzedaży napojów wyskokowych

Wszędzie, gdzie w naszych miastach buduje się nową dzielnicę, można być pewnym, że zanim jeszcze domy będą skończone, zobaczymy urządzające się na najbardziej widocznym rogu, pod najpiękniejszą fasadą, na miejscu honorowym jeden, dwa, trzy wyszynki alkoholu, tyle, ile ich się tam może pomieścić. Zobaczymy tam wypisane błyszczącymi złotymi literami „Bar pod Ojczyzną” albo „Bar pod Republiką”, z dodaniem barw narodowych. Mer Bordeaux, p. Baysselance, zakazał handlarzom win używać jako szyldu barw Francji; źle na tym wyszedł, bo nie został ponownie wybrany. To są prawdziwe potęgi te szynki; nie tylko sprzedaje się tam niebezpieczne trunki, które niezadługo dadzą nam generacje epileptyków i idiotów – gromadzi się tam także lud, otrzymując rozkazy dzienne w dniach strajku i bezrobocia; tam to na cynku, w wyziewach absyntu i oparach alkoholu wybiera się reprezentantów ludu, formuje się i obala rządy. Jest takich szynków we Francji około 400 000; w niektórych miastach Północy i Normandii liczą jeden szynk na 10 dorosłych mieszkańców.

Istnieją dziś nawet bary z automatami, takimi jak te, które na dworcach kolejowych wydają tabliczki czekolady: wsuwacie dwusoldową monetę w szparę i podsuwacie swój kieliszek: kran otwiera się i kieliszek napełnia się absyntem; można to powtarzać bez końca. Jest to alkoholizm zmechanizowany. Oszczędza on wam nawet wstydu czerwienienia się przed kelnerem.

Niestety nie widzi się w naszych miastach tylu szyldów stowarzyszeń spółdzielczych; nie ma ich 400 000, jest ich zaledwie tysiąc. Nie zajmują one miejsc honorowych, nie błyszczą złotymi literami, ale ukrywają się pokorne i biedne po skromnych ulicach; a jednak najlepszą odtrutką przeciwko mnożeniu się szynków byłoby rozmnażanie spółdzielni spożywców. To zabije tamto, jeśli będziemy mocno chcieli. Robotnik będący członkiem spółdzielni spożywców przestanie być klientem handlarzy win – najlepszym tego dowodem jest, że ci kupcy nas tak nie cierpią. Spółdzielca nabywa swój litr wina, cydru czy piwa w sklepie i przynosi go do domu, żeby go wypić z rodziną. Stowarzyszenie spółdzielcze otwiera mu także niekiedy swoją salę zebrań, swój gabinet, swój ogródek, gdzie może spożywać ze swoją rodziną albo ze swymi przyjaciółmi. Tam wie, że nie naraża się na otrucie, wie też, że nie będą go namawiać do wydatku i że zaoszczędzi co najmniej solda na każdej filiżance kawy, którą wypije.

W Szwecji i Norwegii sprzedażą napojów alkoholowych zajmują się jedyne stowarzyszenia filantropijne, a urządzają się one w ten sposób, żeby zniechęcić klientów jak najwięcej do picia. Jakże pięknym byłby dzień, w którym stowarzyszenia spółdzielcze zaczęłyby odgrywać tę samo rolę we Francji. W Belgii stowarzyszenia spółdzielcze, prawie wszystkie socjalistyczne, przyjęły za regułę nie sprzedawać alkoholu.

§ 6. Zdobycie kobiet dla spraw społecznych

Kobiety, z wyjątkiem niektórych spraw głośnych, nie interesują się dużo sprawami społecznymi. Socjalizm, komunizm, międzynarodowość, a nawet prawo do pracy, solidaryzm, emancypacja kobiety, wszystkie te abstrakcje nie mówią im nic jasnego, nic dobrego. Kobieta kocha swoje dzieci, swego męża, lubi swoje gospodarstwo, swoje meble i szuka szczęścia – znajduje je niekiedy wewnątrz tego widnokręgu, którego dotyka ręką.

Stowarzyszenie spółdzielcze nie jest jednak abstrakcją: powinno by, zdawałoby się, interesować kobietę więcej niż mężczyznę, gdyż jest ona z nim w bardziej ścisłym związku. Przy tym podziale funkcji, jaki wytwarza różnica płci, dziedziną mężczyzny jest wytwórczość, kobiety – spożycie, gdyż ona to czyni zakupy. Właściwością jednego jest narzędzie, drugiego – koszyk. Spółdzielczość jest związana z biegiem spraw w gospodarstwie. A jednak kobiety okazują się, w początkach przynajmniej, na ogół wrogami sklepów spółdzielczych.

Zakłady te, mając na ogół skromne wystawy, zobowiązujące je często iść dość daleko od domu i w których trzeba jeszcze czekać w kolejce, zanim się będzie załatwioną, gdzie nie można targować się i doznawać słodkiej iluzji, że się kupca „nabrało”, gdzie nie ma się czasu pogawędzić ani pozwolić na prawienie sobie duserów – wszystko to mocno im się nie podoba. Wiele stowarzyszeń spółdzielczych upadło z winy kobiet. A przecież to od nich w znacznej mierze zależy rozwój lub niepowodzenie spółdzielczości. Od ich dobrej woli i od ich stałości w posługiwaniu się sklepem spółdzielczym zależy wyłącznie jego powodzenie.

Ale cierpliwości. W dniu, w którym one zrozumieją, że ten sklep jest odmienny od innych przez to, że zyski zamiast należeć do kupca, należą do kupującego, będą już nawrócone. A jeżeli sklep potrafi się przekształcić, jak to widzieliśmy w Marsylii albo gdzie indziej, w salę zabaw, zgromadzeń, tańców lub koncertów, w której kobieta może spędzić wieczór ze swoim mężem i córkami, zrozumie ona bardzo dobrze, że jest to ognisko, które nie gasząc ogniska rodzinnego, może je uzupełniać. A gdyby stowarzyszenie miało dobry pomysł – muszę powiedzieć, iż obawiam się, że żadne z nich jeszcze go nie miało – wybierać kobiety do swojego zarządu i powierzać im część prowadzenia przedsiębiorstwa i nadzór sklepu, zaczęłyby się one tam czuć doskonale i „prawa kobiet” mogłyby być wykonywane w najbardziej pożyteczny sposób – póki to nie nastąpi w radzie miejskiej albo Izbie Deputowanych.

Ostatecznie nie trzeba zapominać, że pierwsze zrzeszenie spółdzielcze, jakie istniało na świecie, było to „gospodarstwo domowe”, i że pomimo kilku niepowodzeń kobietom wiodło się w nim niezgorzej. Umiały zdobyć tam faktycznie, jeżeli nie prawnie, znaczny wpływ, niekiedy przeważający. Może właśnie dlatego, że im się tam tak udało, nie chciały z niego wyjść. Ale ich działanie powinno teraz promieniować na zewnątrz tego małego zrzeszenia we dwoje, ażeby z równym powodzeniem dokonywać się w spółdzielni, gdyż jest ona tylko powiększonym gospodarstwem domowym2.

§ 7. Kształcenie gospodarcze ludu

Jeżeli lud chce dojść do roli, do której dąży, a więc do zastąpienia klas kierujących, pierwszym warunkiem do spełnienia jest zdobycie wiadomości niezbędnych do wzięcia w ręce zarządu gospodarką. Dobrze to jest mówić, że właściciel, kapitalista i przedsiębiorca są tylko pasożytami; nie przeszkadza to, że w dniu, w którym by oni nagle zniknęli, maszyna gospodarcza podległaby szczególnemu zepsuciu. Kiedy się powtarza, że tak samo jak mieszczaństwo zrobiło swoją rewolucję w 1789, lud musi zrobić swoją pod koniec tego stulecia, zapomina się, że mieszczaństwo było w 1789 dojrzałe od dawna do zastąpienia szlachty – zużyło na swoją edukację od epoki gmin pięć stuleci – podczas gdy dziś lud nie jest gotowy do zastąpienia mieszczaństwa.

Jest to rozumiane tak dobrze, że we wszystkich programach rewolucyjnych umieszcza się całkowite wykształcenie ludu. To całkowite wykształcenie to żart: nikt go nie posiada i nigdy nie będzie posiadał. Nie jest potrzebna do wykonywania przez lud zarządu gospodarczego znajomość rachunku całkowitego ani paleografii, ale niezbędne jest, żeby lud znał obchodzenie się z kapitałem, rolę pieniędzy, moc i niebezpieczeństwa kredytu; niezbędne jest, żeby nabył praktyki w prowadzeniu interesów i znajomości ludzi. Gdzie może nauczyć się tego lepiej niż w zrzeszeniach spółdzielczych?

Przede wszystkim edukacja gospodarcza ściśle wzięta: zakładać przedsiębiorstwa, prowadzić je, szukać zbytu, znajdować zdolnych ludzi, a znalazłszy ich, być im posłusznym, cenić wartość zdobytego bogactwa, nauczyć się porządku i oszczędności, sporządzać budżet. Potem edukacja moralna, która istnieje również w spółdzielniach: przyjmować bez szemrania złe wypadki, ściskać szeregi w chwilach niepomyślnych, wierzyć w swoją sprawę, przeciwdziałać wysuszającemu nas indywidualizmowi, nauczyć się zajmować nie tylko swoimi interesami, ale i cudzymi, wygnać kłamstwo w postaci reklamy i oszustwo w postaci fałszowania produktów, złej wagi, kości dorzucanych nadmiernie do mięsa pod nazwą „dokładki”, brudnej wody nasycającej źle wypieczony chleb; nabyć poczucie honoru handlowego, który jest niczym innym niż dokładnością w wypełnianiu swoich obietnic, a na naszych kongresach międzynarodowych nauczyć się uważać za braci nawet delegatów krajów uważanych za dziedzicznych wrogów – oto minimum tego, czego mogą nauczyć się członkowie każdego zrzeszenia spółdzielczego, któremu się powiodło, a powiedzie mu się wtedy, kiedy członkowie zdobędą te wiadomości.

Spółdzielczość jest również potężnie kształcącą i umoralniającą przez wysiłek, jakiego od nas wymaga. Jest ona realizacją powiedzenia, które twierdzi: „Nigdy nie jest się lepiej obsłużonym niż przez siebie samego”. Trzeba przecież przyznać, że podział pracy – taki jak go stosujemy w społeczeństwach współczesnych – jest trochę szkołą lenistwa. Tak, zapewne przyjemnie jest co rano, wyskakując z łóżka, znaleźć położoną na stole naszą ciepłą bułeczkę, a otwierając swój dziennik – gotową opinię bez potrzeby niepokojenia się tymi, którzy upiekli bułkę, ani tymi, którzy zajmują się kuchnią polityczną. Zapewne wygodnie jest mieć ludzi, którzy za nas rządzą, ludzi, którzy się za nas biją, ludzi, którzy za nas myślą, którzy modlą się do Boga albo pokutują za nas – tak samo jak bardzo wygodnie jest mieć liczną służbę. Ale słusznym obrotem rzeczy ziemskich nasza służba staje się naszym panem: krawcy narzucają nam swoje mody, piekarze oszukują nas na wadze chleba, restauratorzy nabawiają nas chorób żołądka, dziennikarze zatruwają nas również fałszywymi wiadomościami. Wszyscy materialni i niematerialni producenci wyzyskują spożywcę, który przez długoletni zwyczaj podziału pracy odzwyczaja się pomału od używania swoich organów i staje się niezdolnym do pełnienia swej prawdziwej funkcji, określonej przecież przez powiedzenie tak pełne wyrazu, choć dziś wydaje nam się ono śmieszne: „dawać zlecenia”. Do tej wysokiej funkcji powróci on tylko pod warunkiem zajęcia się swoimi potrzebami i środkami do ich zaspokojenia i do zorganizowania się w tym celu. Przez to właśnie spółdzielczość jest istotnie aktem wyzwolenia, najlepszym bowiem sposobem nauczenia się rządzenia sobą samym jest rozpoczęcie od obsłużenia siebie samego.

Zasadą wszystkich stowarzyszeń utworzonych na wzór Rochdale jest zatrzymywanie ze swoich zysków jakiegoś procentu (Pionierzy określili go na 2,5% od nadwyżki) na utworzenie funduszu na kształcenie. Fundusz ten służy do organizowania konferencji, prawdziwych kursów, niekiedy z egzaminami, w każdym razie sal na czytanie, rysowanie, muzykę, gimnastykę, wszystko, czym ludzie mogą się zajmować. A do czegóż może służyć wszelka reforma społeczna, jeżeli nie służy przede wszystkim do kształcenia ludzi?

§ 8. Ułatwianie wszystkim zdobycia własności

Wielką jest to dla człowieka radością móc powiedzieć: moja ziemia, mój dom, mój ogród, moje papiery procentowe – radość, która nie jest proporcjonalna, jak się to sądzi, do wielkości domu, ogrodu albo ilości papierów procentowych; radość zresztą najzupełniej uprawniona, jeśli chodzi o dobra zdobyte pracą, radość, która niewątpliwie odpowiada najgłębszym instynktom naszej natury, czego dowodem są wysiłki czynione przez ludzi przez wszystkie czasy dla jej zdobycia.

Tymczasem kolektywiści chcą, jeżeli nie znieść, to przynajmniej obciąć ten element szczęścia, który zajmuje tak wiele miejsca w egzystencji człowieka. W ustroju, którego sobie życzą, nie będzie już własności z wyjątkiem spożycia, ale bez wyjątków dla ziemi lub domu: żadnych kapitalistów, ani małych, ani wielkich. A dlaczegóż to? Własność indywidualna jest, mówią nam, formą monopolu, środkiem do wyzyskiwania innych. Być może, ale czyż nie można znieść nadużycia, nie znosząc samej rzeczy? Czyż celem reform społecznych nie powinno być raczej zwiększenie niż zmniejszenie sumy szczęścia, jakie można obecnie osiągnąć na tym świecie? Nie ma go tak wiele.

To jest właśnie wyższością spółdzielczości. Jej celem jest nie zniesienie własności indywidualnej, ale udostępnienie jej dla wszystkich. Przez spółdzielnię wytwórców dąży ona do uczynienia robotników współwłaścicielami warsztatów, maszyn i narzędzi produkcji. Przez spółdzielnię budowlaną dąży do uczynienia robotników właścicielami domów. Ale przez spółdzielnię spożywców nie tylko czyni robotników współwłaścicielami ich udziałów i oszczędności, ich sklepów, ale ewentualnie współwłaścicielami fabryk założonych przez te sklepy i folwarków nabytych dla nich na ich potrzeby.

Wtedy, jak zapowiada Fourier, ludzie będą mówili: nasza ziemia, nasz dom, nasz sklep, nasza fabryka, i jeżeli wypowiadając ten piękny zaimek dzierżawczy zbiorowy, My, którego używają wszystkie majestaty, mogą odczuwać tę samą radość, jaką dawniej odczuwali, używając osobistego zaimka dzierżawczego: moja ziemia, mój dom, to jedno słowo stwierdzi, że dokonał się wielki postęp moralny.

Co więcej, rozpowszechniając w ten sposób własność, spółdzielczość ma nadzieję, że zatrzymując jej dobrodziejstwa, osłabi jej szkodliwe skutki. W dniu, w którym Republika Spółdzielcza, o której się marzy, byłaby całkowicie zrealizowana, zobaczono by wielkie towarzystwa kopalń albo ubezpieczeń, wielkie banki, wielkie sklepy, wielkie fabryki, być może nawet pewnego dnia wielkie gospodarstwa rolne, jednym słowem wszystko, co w obecnym ustroju dąży do nabycia formy spółki akcyjnej. Nie przeszkadzało by to wielkiej produkcji, ale zamiast pozostawać w rękach wielkich przedsiębiorców, wielkich kapitalistów, znalazłaby się ona w rękach małych właścicieli i zrzeszonych małych kapitalistów.

A wynikło by z tego, że własność w społeczeństwie, w którym spółdzielczość byłaby jedyną formą gospodarczą, nie mogłaby reprezentować tak nadzwyczajnych nierówności, jak to ma miejsce dzisiaj. Dlaczego? Gdyż dzisiaj, kiedy każde nowe bogactwo dołączane jest jako dywidenda do poprzednio istniejącego, staje się ono obrastającą kulą śniegu. A w stowarzyszeniach spółdzielczych – czy są to stowarzyszenia produkcji, spożywców czy kredytu – zyski nigdy nie są dzielone w stosunku do kapitału-akcji, ale w stosunku do pracy albo spożycia, a podzielone zwroty nie będą mogły wytworzyć pomiędzy jednym stowarzyszonym a drugim tak ogromnych nierówności. Innymi słowy w ustroju powszechnej spółdzielczości wyschnie źródło wielkich fortun.

§ 9. Odbudowanie własności zbiorowej

A jeżeli spółdzielczość pomnaża własność indywidualną, tworzy ona również własność zbiorową. Te dwa cele wydają się sprzeczne. Bynajmniej: w spółdzielniach, które są naprawdę spółdzielniami, istnieje zawsze nieosobowy fundusz, tworzony stopniowo przez potrącenia ze zwrotów. I trzeba, żeby to dziedzictwo zbiorowe rosło razem z rosnącą spółdzielnią.

Dawniej, w pierwotnych cywilizacjach, było znaczne bogactwo zbiorowe, bardzo cenne dla biednych, którego wielu ekonomistów żałuje dziś jeszcze, którego ślady pozostają po naszych wsiach pod nazwą własności gminnej i które w niektórych kantonach szwajcarskich zachowało jeszcze znaczne rozmiary. W średniowieczu korporacje robotnicze, a zwłaszcza kongregacje religijne tworzyły zbiorową własność, która była piętnowana jako dobra „martwej ręki”, i którą pomału odciągano od jej właściwych celów, aż puszczona została w obrót przez rewolucję. Czy trzeba się z tego cieszyć? Być może, ale tylko dlatego, że trwały one bezpłodne albo używane były w sposób szalony.

Trzeba je jednak przywrócić. Wszystkie zakłady tak zwanej użyteczności publicznej, tak mnożące się codziennie, dobroczynne fundacje, towarzystwa naukowe, biblioteki, uniwersytety itd. dążą do odbudowania wspólnych własności. W ten to sposób Buchez, założyciel pierwszej spółdzielni wytwórczej, i Raiffeisen, założyciel pierwszego stowarzyszenia kredytu rolnego, chcieli poświęcać całość zysków stworzeniu niepodzielnego i wieczystego funduszu. Nie udało im się to. Ale spółdzielnie spożywców będą mogły stać się narzędziem tego powrotu do dawnego stanu, gdyż same jedne ze wszystkich wyżej wymienionych stowarzyszeń osiągają zyski i mogą do nieskończoności powiększać swoje fundusze rezerwowe: fundusze oświatowe, fundusze pomocy, fundusze wytwórczości. W ten sposób członkowie tych stowarzyszeń mogą oszczędzać nie tylko dla siebie, ale i dla wszystkich, również i dla przyszłych pokoleń. Oszczędzanie osobiste jest dobre, ale oszczędzanie zbiorowe jest lepsze.

Tak zobaczymy odradzającą się w dwudziestym stuleciu nową formę dóbr martwej ręki: martwa ręka cywilna. Wiem dobrze, że to słowo jest odrażające: częściowo wskutek wspomnień historycznych, które wywołuje i które wydają się przestarzałe, częściowo wskutek samej nazwy, która przestrasza, gdyż zdaje się wywoływać upiory i sadzać zmarłych na bankiecie żyjących. Ale tu chodzi po prostu nie o przedłużanie praw zmarłych, tylko wręcz przeciwnie, o utworzenie własności nieśmiertelnej, znajdującej się ponad naszymi efemerycznymi egzystencjami i przeznaczonej do służenia interesowi powszechnemu i stałemu.

§ 10. Ustanawianie słusznej ceny

Ekonomiści mówią nam, że nie ma co mówić o cenie słusznej albo niesłusznej: cena przedmiotu jest określona przez prawo popytu i podaży i wysoka czy niska jest tym, czym być powinna: każdy przedmiot wart jest tyle, ile za niego płacą. Ale sumienie twierdzi, że istnieje słuszna cena rzeczy: ta, która jest wystarczająca dla przyzwoitego wynagrodzenia wszelkiej pracy wykonanej dla wyprodukowania ich, licząc w tym oczywiście pracę zarządu i wszystkich przygotowawczych prac umysłowych, wchodzących w koszty ogólne produkcji narodowej – ale nie więcej. Wszystko, co nam liczą ponad to, jest zwyżką bez przyczyn gospodarczych i bez usprawiedliwienia.

Otóż obecna organizacja gospodarcza nie zapewnia nam bynajmniej tej słusznej ceny. Z jednej strony widzimy mnóstwo rzeczy sprzedawanych po cenach skandalicznie wyższych od ich realnej wartości, gdyż zysk zebrany przez pośrednika jest często pięć lub sześć razy wyższy niż wartość roboty producenta. Na odwrót, widzimy wiele artykułów sprzedawanych po cenach tak tanich, że dla pracownika, który je wykonał, nie pozostaje nic dla utrzymania się przy życiu. Widziałem w okresie pierwszych komunii, jak sprzedawano w sklepach paryskich kompletny kostium w cenie 10 franków – spódniczkę, kaftanik, pasek, welon, rękawiczki. buciki; i dużo artykułów bieliźnianych sprzedawanych jest po cenach podobnych. Kupująca je klientka zaciera sobie ręce, mówiąc: zrobiłam dobry interes. Ale nieszczęsna pracownica, która pracując 14 albo 15 godzin dziennie dla sporządzenia ich po tej śmiesznej cenie, straciła przy tym oczy i płuca, nie zrobiła dobrego interesu. Jasne jest, że gdyby klienci mieli świadomość swoich obowiązków społecznych, gdyby posiadali wiadomości potrzebne do ocenienia słusznej wartości rzeczy, powinniby odmówić nabywania artykułów reprezentujących ciało i krew istot ludzkich. Wielu spożywców, nie tylko z klasy mieszczańskiej, ale i z klasy robotniczej, staje się w ten sposób moralnie odpowiedzialnymi za wyzyskiwanie swych braci i sióstr.

Otóż spółdzielcze stowarzyszenia spożywców uczynią to, czego dzisiejsi spożywcy nie mogą czy nie chcą uczynić. Będą przyjmowały i sprzedawały tylko artykuły, których wartość wystarczy do zapłacenia sporządzającego je robotnika. Będzie to dla nich dużo łatwiejsze w dniu, w którym rozwiną się dostatecznie, aby móc produkować same, we własnych warsztatach, własnymi środkami, większość artykułów, które puszczają w obieg. Nie mogłyby się wówczas tłumaczyć, że nie znają ilości pracy potrzebnej do wyprodukowania tych artykułów i słusznej ceny, po której trzeba je sprzedawać.

Nie będą korzystały też z potrzeb, które cisną spożywcę, żeby domagać się od niego „pieniędzy albo życia” (ekonomiści nazywają to prawem popytu i podaży), ani przeciwnie, nie będą korzystały z takiej dobrej okazji, która by mogła napełnić jego kieszeń tak, że nie wie, co robić z pieniędzmi.

§ 11. Usunięcie zysku

Zysk w naszej organizacji gospodarczej jest jedyną sprężyną produkcji. Jeżeli chodzi o jakiekolwiek przedsięwzięcie: karczowanie nieużytków, organizowanie nowych gałęzi przemysłu, budowanie domów, kopanie kanału albo przeprowadzanie drogi żelaznej – jedyną kwestią, jaką się stawia, nie jest zapytanie, czy te przedsiębiorstwa zaspokajają lub nie potrzebę publiczną, tylko czy przyniosą dochód. Niewątpliwie ekonomiści mówią, iż sam fakt, że przedsiębiorstwo przynosi dochód, dowodzi niewątpliwie, że zaspokaja ono potrzebę publiczną i odwrotnie; ale to nie zawsze jest prawdą. Zbudowanie wielkich kanałów irygacyjnych związanych z Rodanem byłoby bardzo pożyteczne dla produkcji rolniczej wszystkich departamentów południowego wschodu Francji, ale ponieważ nie jest pewne, czy przedsiębiorstwo przyniesie dochód, nie przystępuje się do jego wykonania3. Byłoby bardzo pożytecznym budować w miastach mieszkania dla robotników, ale ponieważ domy mieszczańskie dają pewniejszy i łatwiejszy do osiągnięcia dochód, nie buduje się mieszkań robotniczych. Tak samo z wieloma innymi przedsiębiorstwami, które społecznie byłyby bardzo pożyteczne, ale do których nie przystępuje się, gdyż nie dałyby dostatecznego dochodu przedsiębiorcom albo akcjonariuszom.

Wskutek tego zysk, zamiast działać jak sprężyna i podnieta produkcji, działa często wręcz przeciwnie, jako hamulec, który ją wstrzymuje, przeszkadzając w funkcjonowaniu poniżej pewnej granicy.

Otóż istotą zrzeszenia spółdzielczego w odróżnieniu spółki kapitalistycznej jest zajmowanie się zaspokajaniem potrzeb, a nie zyskami, jakie można osiągnąć. W tej prostej zmianie pojęć mieści się ni mniej ni więcej tylko rewolucja.

Bez wątpienia w rzeczywistości zainteresowanie się zyskiem żyje dalej i wyraża się w niecierpliwym oczekiwaniu zwrotów od zakupów, rozdzielanych co kwartał. Nie jest więc ono z korzeniem wyrwane z serc spółdzielców, jest w nich nawet przez niektóre stowarzyszenia kultywowane. Ale rozdział tych zwrotów jest jednak całkiem odmienną ze swej natury operacją niż podział dywidendy, ponieważ zwraca on tylko kupującym część tego, co nadpłacili. Nie jest on bynajmniej celem stowarzyszenia, ale środkiem (którego wartość moralna może być co prawda dyskutowana) do przyciągnięcia i zatrzymania zwolenników, których edukacji spółdzielczej trzeba dopiero dokonać.

Powiedzą mi bez wątpienia: ależ w dniu, w którym nie będą już mieli widoków na zyski, po cóż by pracowali? Będą pracowali dla zaspokojenia swoich potrzeb. Czyż to nie jest motyw wystarczający?

§ 12. Zniesienie konfliktów

Świat, na którym żyjemy, jest widownią nieustających zatargów, wynikających nie tylko z wrodzonych naturze ludzkiej instynktów, ale także i z organizacji gospodarczej. Organizacja ta rzuca przeciwko sobie jako antagonistów przedsiębiorcę i robotnika, wierzyciela i dłużnika, właściciela domu i lokatora, kupca i klienta. Wiąże ich ze sobą parami, ale w sposób tak okrutny, że tracą swój czas na rozszarpywanie się, a jednak nie mogą się rozłączyć.

Spółdzielczość dopiero zajmuje się każdą z tych par, przekształca pojedynek na małżeństwo.

Przez stowarzyszenie wytwórcze robotnik staje się swoim własnym przedsiębiorcą: nie może nienawidzić siebie samego ani samemu sobie robić strajku. Przez stowarzyszenie kredytowe pożyczający staje się swoim własnym wierzycielem: ponieważ stowarzyszeni pożyczają sami sobie, nie ma obawy, żeby, jak Żyd Shylock, zażądali tytułem zastawu kawałka własnego mięsa. Przez stowarzyszenie budowlane lokator staje się swoim własnym gospodarzem; jako członek stowarzyszenia płaci sobie samemu komorne, nie wyrzuci więc siebie za drzwi. Przez stowarzyszenie spożywcze spożywca staje się własnym dostawcą, sprzedaje sobie samemu; cena jest zbyt wysoka? – jęczy może jako nabywca, ale zaciera sobie ręce jako kupiec; cena jest zbyt niska? – żałuje, że nie będzie miał zysków jako sprzedawca, ale pociesza się, robiąc oszczędności jako nabywca. Tak znika przez spółdzielczość wszelki konflikt interesów, wszelka dysputa z tej dobrej racji, że nie można się z samym sobą kłócić. To więcej niż związek między nieprzyjaciółmi, to ich zlanie się.

„I walka ustała dla braku walczących”, jak mówi Corneille, z tą godną uwagi różnicą, że jeśli nie ma walczących, to nie dlatego, że wszyscy są zabici, tylko że pogodzili się.

Uspokajająca działalność spółdzielczości rozpościera się daleko poza krąg, w którym działa. Jak oliwa, której wystarczy wylać kilka kropel na burzliwe morze, żeby zobaczyć powiększające się koło spokoju i opadające fale – tak samo spółdzielczość, rozpowszechniona w kraju na wszystkie przedsiębiorstwa produkcji, zniosłaby zajadłą konkurencję, z jaką walczą pomiędzy sobą i jaka je pożera; a rozszerzając się dalej jeszcze, w kole międzynarodowym, zniosłaby wojny celne, gdyż wszystkie stowarzyszenia spółdzielcze hołdują wolnej wymianie.

Spółdzielczość sprowadzi nie tylko zniesienie konfliktów gospodarczych i handlowych, ale, być może, także politycznych i wojennych. Było to ambicją ekonomistów ze szkoły liberalnej, ze szkoły manchesterskiej. Przepowiadali panowanie wolnej wymiany, a co za tym idzie, panowanie pokoju. Ale jesteśmy równie dalecy od jednego, jak od drugiego i gdyby Cobden, John Bright powrócili na świat, byliby w rozpaczy, widząc granice wszystkich krajów najeżone barierami celnymi i armatami, morza pokryte pancernikami i nawet Anglię wydającą na wojsko i flotę cztery razy więcej niż wydawała za ich czasów. I ci heroldzi pokoju społecznego i pokoju między narodami, widząc swoje marzenia dwukrotnie zawiedzione, wróciliby pod ziemię.

Ale oto inna szkoła, nie wielkich kupców, ale biednych robotników, zrodzona w małej mieścinie nieopodal Manchesteru, wróciła do tych samych marzeń o zjednoczeniu wszystkich ludzi dobrej woli na świecie i tam, gdzie nie udało się wielkim kupcom manchesterskim, udało się skromnym robotnikom roczdelskim. Międzynarodowy Związek Spółdzielczy, ich dziecko dopiero co urodzone, będzie miało swój sztandar, którego barwami będzie siedem barw tęczy4, jak barwy falansterczyków – różność w jedności. A zamiast orłów, lwów, leopardów i całej tej menażerii dzikich bestii, które służą za godła państwom zwanym „cywilizowanymi”, zatknie tam swój herb, którym są dwie ręce w uścisku.

Postscriptum (1928): Czasopismo „Le Coopérateur Français” dokonało niedawno zabawnego doświadczenia, zarządzając plebiscyt pomiędzy swoimi czytelnikami co do porządku, w jakim umieściliby powyższe 12 zalet. Porządek ustalony przez większość nie zgadza się z przyjętym przeze mnie. To daje się łatwo wytłumaczyć. Głosujący uważali za swój obowiązek uszeregować te zalety według ich szlachetności, podczas gdy ja wymieniłem je według ich stopnia użyteczności: najprzód zalety odczuwane bezpośrednio: lepsze życie, mniejsze wydatki itd., później te, które się wznoszą ponad interesy prywatne i objawiają się tylko wtajemniczonym.

Przypisy:

1. Sprzedaż na kredyt powinna być naszym zdaniem dopuszczona także w tych wypadkach, kiedy chodzi o kupno nowych mebli, niezbędnych dla zagospodarowania się nowożeńców. Najlepszym jednak w tych dwóch wyjątkowych wypadkach jest utworzenie obok spółdzielni stowarzyszenia pomocniczego pożyczkowego, które by pożyczało członkowi sumę niezbędną do zapłacenia gotówką w spółdzielni.
2. W Anglii w 1884 r. założono Ligę Kobiet dla propagandy i kształcenia spółdzielczego, która dziś liczy 80000 członkiń i która zajęła wybitne miejsce w angielskim ruchu spółdzielczym. Podobna Liga założona została we Francji w 1903 r., ale nie utrzymała się przy życiu.
3. Do dziś dnia nie przystąpiono do tych prac.
4. Sztandar o siedmiu barwach przyjęty został istotnie przez Międzynarodowy Związek Spółdzielczy w lutym 1923 r. i wywieszany jest dzisiaj w milionach egzemplarzy na wszystkich kongresach i manifestacjach spółdzielczych.


Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w „Almanach de la Coopération Française” z roku 1894. Następnie wszedł w skład książki Charlesa Gide’a „Le coopératisme. Conférences de propagande”, która miała 5 wydań, ostatnie w roku 1929. Na podstawie ostatniego z nich powstał polski przekład, autorstwa Stanisława Thugutta, Nakładem „Społem” Związku Spółdzielni Spożywców RP, Warszawa 1937. Przedruk za tym ostatnim źródłem, ze zbiorów Remigiusza Okraski, poprawiono pisownię wedle obecnych reguł. Wersję elektroniczną przygotowali Aleksandra Zarzeczańska i Remigiusz Okraska.