Byłoby oczywiście rzeczą zgoła niemożliwą ustalić w szeregu ścisłych liczb wartości moralne, które w ciągu ostatniego ćwierćwiecza spółdzielczość rozwinęła w psychice narodu polskiego. Można by wprawdzie powiedzieć, że między zdobyczami materialnymi spółdzielczości a postępami jej wychowania moralnego musi być jakiś stały i bezpośredni stosunek, że ten całkiem namacalny wzrost ilości stowarzyszeń, członków, udziałów, obrotów i rezerw jest zarazem przyczyną i skutkiem podniesienia się poziomu moralnego ludzi tworzących te stowarzyszenia. I ten miernik jednak byłby całkiem zawodny – na kształcenie moralności publicznej bowiem wpływała nie tylko spółdzielczość, z drugiej zaś strony liczby dotyczące rozwoju spółdzielczości obrazują nam raczej jego wielkość niż jakość. Nie uganiając się przeto za ścisłością matematyczną, poprzestańmy na podkreśleniu wielostronności wpływów moralnych, będących wynikiem rozwoju spółdzielczości.
Przede wszystkim podniosła ona o parę szczebli stopę życiową klas robotniczych. Dziś, w okresie kataklizmu gospodarczego, bezrobocia i płac stojących poniżej poziomu kosztów utrzymania jest to, być może, mniej niż dawniej widoczne. Ale nawet dziś jeszcze, jeżeli odrzucimy tak zwane górne dziesięć tysięcy, różnica pomiędzy tym, co je i jak mieszka robotnik i średnio zamożny człowiek wolnego zawodu, nie jest już tak głęboka, tak boleśnie rażąca, jak nią była jakieś trzydzieści lat temu. „Prosty” człowiek nie jada już tylko ochłapów. Towar, który kupuje w swojej spółdzielni, jest, być może, niższego gatunku, ale pochodzi z tej samej wytwórni, jest czysty i zdrowy, zaspokaja, jakkolwiek w sposób mniej wykwintny, te same potrzeby. Nie jest to przecie tylko kwestia przyjemności tego, który je lepiej, jest to wielka sprawa społeczna – sprawa zdrowego potomstwa i zwiększenia sił fizycznych narodu. Jest to poza tym – skoro już jesteśmy przy zagadnieniach wychowawczo-moralnych – sprawa lepszego poczucia psychicznego człowieka ,,z dołu”. Demokracja wyraża się nie tylko w sprawie głosowania powszechnego i organizacjach walki, ale w niwelowaniu różnic życia indywidualnego i nieuchronnie za nim idącym wzmożeniu godności osobistej. Oczywiście, spółdzielczość jest tylko jednym z czynników tego wznoszenia się; nie mogłoby się ono jednak dokonać, gdyby masy nie umiały stworzyć sobie miejsc, w których mogą zaspokajać swoje rosnące potrzeby.
Nie tylko stopa życiowa setek tysięcy ludzi podniosła się przez spółdzielczość; można z całą pewnością przypuszczać, iż ich horyzonty myślowe znacznie się rozrosły. Wchodząc do stowarzyszenia, każdy z nich jak gdyby wchodził do wielkiej rodziny spółdzielczej, rozrzuconej po całym świecie, nie znającej się wzajemnie, a jednak związanej wspólną ideologią. Członkowie spółdzielni spożywców czy rolników, sprzedając czy kupując, dowiadywali się o nowych dla siebie krajach, stosunkach i potrzebach. Nawet w bardzo niewielkich spółdzielniach i w spółdzielniach, nie prowadzących wybitnie ożywionej działalności wychowawczej urządzano przecie od czasu do czasu konferencje, odczyty i kursy, na których mówiono członkom o źródłach ruchu i o jego zadziwiających zdobyczach w krajach bardziej pod względem spółdzielczym posuniętych. Nawet w spółdzielniach starannie strzegących tego, co nazywały swoją neutralnością, fakt istnienia spółdzielni i ataków na nią ze strony świata kapitalistycznego żłobił w świadomości członków poczucie różnic i walk społecznych, wyznaczał im miejsce w wielkich dążeniach emancypacyjnych klas pracujących. W poszczególnych wypadkach, a więc u poszczególnych jednostek efekt rzadko kiedy bywał imponujący. Gdyby wziąć jednak te wszystkie wydawnictwa, odczyty, szerzoną sposobem poglądowym naukę, jakie w ciągu 25 lat wydała z siebie w Polsce spółdzielczość we wszystkich swoich odłamach, gdyby zsumować liczbę ludzi, którzy z tego odnieśli mniejszą czy większą korzyść, można by powiedzieć, że w skutkach swoich te miliony kropel wiedzy, spadające na skamieniałą glebę ciemnoty, spulchniły ją i uczyniły gotową do rodzenia, jak długotrwały deszcz spulchnia ugór bezpłodny. Nie trzeba też zapominać, że pierwsze nauki spółdzielcze zaczęły wchłaniać w siebie szerokie masy wtedy, kiedy na największej części ziem polskich żadna inna nauka nie była im dostępna.
Te prawdziwie dzikie pola były podówczas istotnie ponad miarę już zarosłe chwastem, zagrażającym życiu narodu. W największym i najbardziej zachwaszczonym kulturalnie zaborze rosyjskim stan moralności publicznej zaczynał być opłakany. Toteż chodziło tam nie tylko o podniesienie poczucia godności własnej, nie tylko o rozszerzenie horyzontów myślowych, ale o wpojenie zaczątku bodajby uczuć i instynktów, pozwalających na zdrowy rozwój zbiorowego życia. Już były rozwinęły się tam pierwsze kształty polskiego kapitalizmu; niestety, jak wszystko inne, nosiły one dość wyraźne piętno wschodu w jego najgorszym znaczeniu, były brutalną pogonią za zyskiem, której nie hamowała ani kontrola społeczna czy państwowa, ani opinia publiczna, były też raczej dość beztroskim korzystaniem z dobrych koniunktur na rynkach wschodnich niż oparciem się na wysiłku pracowicie wyszkolonej organizacji. Olbrzymia część narodu – wieś – znajdowała się bez mała w letargu, ułożona do snu w archaicznych formach współżycia; życie bardziej ruchliwych pod wpływem rosnącego przemysłu miast nabierało nałogów i wad nie rokujących nic dobrego – pełnego chciwości uganiania się za zyskiem, obojętności na krzywdy społeczne, lekkomyślnego marnotrawstwa. Dopiero w spółdzielczości dowiadywał się wchodzący w życie człowiek, że zysk nie może być wyłącznym celem pracy, że wielkie fortuny powstają zwykle na bagnach wyzysku i krzywdy, że wreszcie w zrzeszeniu małych ludzi, walczących o swoje najbardziej pierwotne prawa do życia – w spółdzielni – wszyscy są równi i tej zasady równości nie jest w mocy skazić ani kapitał – ilość posiadanych udziałów – ani niczyje protekcje czy nacisk wysokich stanowisk, które same przez się dawały wielkie pieniądze.
To była wzorowa szkoła samopomocy. To było środowisko, w którym poddany jednego z trzech cesarzy-zaborców przekształcił się na obywatela przyszłej, niewidzialnej jeszcze, ale już idącej Rzeczypospolitej. Uczył się rozumieć mechanizm nowoczesnej cywilizacji, co większa, uczył się tak trudnej ciągle jeszcze dla Polski sztuki działania w zbiorowości. Ta szkoła miała ten sam ciężar gatunkowy co wielkie narodowe uczelnie; różnicą było to tylko, że kształciła mniejsze kółka maszyny, ale za to kształciła ich mnóstwo. Gdybyśmy za liczbę spółdzielni w Polsce na rok 1914 przyjęli tylko 4000 i liczbę osób zajmujących w nich kierownicze stanowisko przeciętnie tylko 15, mielibyśmy w chwili wybuchu wojny około 60 tysięcy ludzi nie tylko wyrobionych już jako tako w życiu społecznym, ale stanowiących doskonały materiał, z którego przyszłe Państwo Polskie mogło czerpać swoich funkcjonariuszy. Jakoż czerpało aż do najwyższych stanowisk włącznie. Byłoby oczywiście przesadą twierdzić, że bez tego materiału Polska nie mogłaby się zorientować państwowo. Prawdą jest natomiast, że nie tylko w roku 1918, ale jeszcze w kilka lat później ciągle było u nas tego tworzywa za mało i że brak tych kilkudziesięciu tysięcy obytych już trochę w sprawach publicznych działaczy byłby daleko bardziej dotkliwy, jeżeli nie groźny.
Był to przy tym materiał osobliwego gatunku. Wyrobienia w sprawach publicznych można było niewątpliwie przed wojną nabrać nie tylko w spółdzielni, ale w stowarzyszeniu inżynierów, lekarzy czy kupców. Skoro jednak Polska od pierwszego dnia swego nowego bytu postanowiła sobie być demokratyczną republiką, trzeba było do jej budowania mieć ludzi, którzy tę demokrację, mało o niej mówiąc, tworzyli od dawna. Pod tym względem należy żałować, że odrodzone Państwo nasze nie znalazło w chwili swojego powstania ilości wyrobionych przez spółdzielczość obywateli dziesięciokroć większej. Nigdzie tak jak wśród nich nie znalazłoby pracowników przyzwyczajonych do oddawania swych usług sprawie publicznej bezinteresownie i z umiejętnością godzenia dążenia do ideału z realizmem, niezbędnym w pracy dnia powszedniego. Nigdzie nie znalazłoby ludzi, którzy by potrafili lepiej organizować wolność.
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w spółdzielczym czasopiśmie „Społem” nr 20/1931. Następnie wznowiono go w: Stanisław Thugutt – „Wybór pism i autobiografia”, Książnica Polska, Glasgow 1943. Przedruk za tym ostatnim źródłem, od tamtej pory nie był wznawiany, ze zbiorów Remigiusza Okraski. Poprawiono pisownię według obecnych reguł. Wersję elektroniczną przygotowali Aleksandra Zarzeczańska i Remigiusz Okraska.