Zanim przybyłem tu – na zachód powiatu przeworskiego – gromadziły się dokumenty; pamiętniki lekarzy, dzieje „siejby na piaskach” i zeznania społeczne „młodego pokolenia chłopów”, opracowane przez Chałasińskiego. Najmocniej i najżarliwiej przemawiała za tą pierworodną chłopską spółdzielnią zdrowia opowieść córki wyrobnika z powiatu Włodzimierz. Wśród paruset kart „Młodego pokolenia chłopów” jej spowiedź niosła najsilniej ów wiekowy aromat zdrowotności wsi; „w mocy boskiej i chłopskiej wytrzymałości złożonej”, przywalonej warunkami społecznego bytowania, które przywykło się u nas nazywać „ciemnotą”. „…Kiedy nastała wiosna i z nią słabość, pochorowały się wszystkie dzieci, nie było co jeść i czym leczyć, co było, wysprzedali na czynsz Panu…”. Co jej nie robili: „Co tylko kto powiedział, kazali ludzie kąpać mnie w popiele, kąpali, kazali kąpać w tej wodzie, co się gotuje pierogi, kąpali, kazali nieść przed wschodem słońca na rozstajne drogi, tam zwykle jest krzyż… i tam mnie ojciec nosił, i nie pomogło…
…powiedziały baby, żeby iść do lasu, nie oglądać się poza siebie, tam i z powrotem, znaleźć w lesie wywrócone drzewo, tylko jak dziewczyna – to drzewo musi być rodzaju żeńskiego, sośnina lub brzezina, i wziąć tam spod wywrotu trzy garście ziemi i w tej ziemi przez trzy dni kąpać się o wschodzie słońca…”.
Wieś1 jest drewniana, zbiegła gęsto w kotlinę nad brzegi białego gościńca, i dom spółdzielni jest drewniany, różny od wiejskich tylko do połowy matowymi szybami okien ambulatorium. W jasnej poczekalni portret dra Gawryły Kojicza, założyciela spółdzielni zdrowia w Jugosławii; stamtąd od braci słowiańskich otrzymali go w darze chłopi polscy. Kazimierz Wyszomirski2, działacz „Wici”3, należący do Słowiańskiego Związku Młodzieży Wiejskiej, po powrocie z wędrówek po Czechosłowacji, Jugosławii i Bułgarii, stał się najczynniejszym pośrednikiem w przeszczepianiu na grunt polski tej instytucji, pomógł mu w tej pracy Solarz4. Spółdzielnie Serbów, Słoweńców i Chorwatów mają 61250 czlonk6w i 1494000 dinarów funduszu udziałowego, swoje własne domy, w których mieszczą się gabinety lekarskie, łaźnie, pokoje dla chorych; prowadzą akcje opieki nad matką i dzieckiem, oświatową, higieniczna, wychodzą daleko poza samo lecznictwo. Budżety swoje opierają głównie na aptekach, z których dochód przewyższa wpływy za leczenie. W Jugosławii państwo i samorząd subsydiowali ją w roku 1937 kwotą 1 miliona dinarów. Markowska spółdzielnia jako „przedsiębiorstwo przemysłowe” którejś tam kategorii opłaca podatek w kwocie 42 zł 96 gr.
Patrzę na to oprawne w ramki świadectwo przemysłowe i na słowa Abramowskiego: „Nadejście Rzeczypospolitej Spółdzielczej zbliża się cicho i spokojnie jak każdej rzeczy wielkiej…” – na przeciwległej ścianie widnieje znów Mielczarski5.
Godziny przyjęć oznaczone są na 8-12 i 3-6; jest już pół do pierwszej, w gabinecie ktoś powtarza za lekarzem „…aaa…”, obok na ławce siedzi chłop ze starszą kobietą, cierpiącą na chorobę św. Wita6, a po mnie przychodzi jeszcze profesor liceum z Przeworska prosić o pozwolenie zwiedzenia spółdzielni dla wycieczki szkolnej, i młody parobek z bolącym zębem.
Czekam kolejki. Ten lekarz, którego godziny przyjęć są tak strasznie fikcyjne, nie ma w sobie nic z Judyma. Tak samo jak on uśmiechają się Solarz i Solarzowa, takim uśmiechem witać was będą ludzie przepracowani, lecz nie zmęczeni, żyjący bez „prywatnego życia”. Troski wsi są troskami lekarza, życie wsi jest życiem jego domostwa. Judym chciał być bohaterem, Judym to poświęcenie, ofiarnictwo, cierpiętnictwo „dla ludu”. Chłop ofiarnictwa nie chce, ani nie żąda poświęceń, inteligenckiej darowizny, która mu już obmierzła.
Stworzył ośrodek walki z chorobą, wyposażył w niezbędne środki i pragnął współuczestnictwa, współpracy fachowej wiedzy, której mu było brak. Tymczasem poszukiwania w izbach lekarskich, w kołach medyków, Państwowym Zakładzie Higieny, Ministerstwie Opieki Społecznej, artykuły Wiktora w „IKC”7 dały rezultat 11 listów pytających o bliższe szczegóły i 11 negatywnych odpowiedzi po zapoznaniu się z nimi. Trudno nie zgodzić się z Solarzem, że w tej reakcji warstw wyższych, stroniących od wsi nie mogącej dać lekarzowi wygód, jest coś nienormalnego i niemoralnego. Zaofiarowane wynagrodzenie przekraczało płace prawników i nauczycieli gimnazjalnych po praktyce. Wieś, za uboga, by utrzymać swojego lekarza, miała mrzeć, ropieć i męczyć się dalej, choć organizatorzy spółdzielni nie żądali ofiarnictwa ani nie mieli zamiaru wyzyskiwać lekarza. Dr Ciekot8 jest drugim lekarzem w markowskiej spółdzielni. W samym roku 1938 udzielił pomocy 3350 chorym, w tym 120 bezpłatnych porad ciężarnym i dzieciom rodzin członków, i 215 bezpłatnych porad dla ubogich, wygłosił 10 pogadanek na tematy zdrowotno-higieniczne dla 3000 słuchaczy, zorganizował zdrowotny pokaz wędrowny w 8 okolicznych miejscowościach, który zwiedziło 5000 ludzi, zakupując różnych książek i broszur higienicznych za 600 złotych; spółdzielnia sprowadziła ze Lwowa kolumnę przeciwgruźliczą, która prześwietliła ponad 1000 starszych i zbadała około 1500 dzieci szkolnych, stwierdzając u 38% prześwietlonych zmiany gruźlicze płuc, u 35-60% dzieci szkolnych zarażenie gruźlicą. Tym chorym dopełnia się odmę, spółdzielnia rozdała bezpłatnie 80 litrów tranu.
To działo się poza progami ambulatorium, w którym pierwsza porada dla członków kosztuje 2 zł, dla nieczłonków 3, a następne w tej samej chorobie 1 złoty. Ta praca nie kończy się za progiem gabinetu i nie graniczy jej tablica z godzinami przyjęć. Tu nie wytrzyma cierpiętnik i tu będzie rozpaczał Judym, który nie zrozumie rysów oblicza tej walki, tej radosnej samoobrony zdrowotnej chłopów zdanych od wieków na modlitwy, pańskie karczmy i dworskie leki pani dziedziczki – nie pojmie tego nasze, na kłamliwym społeczeństwie kształcone, pokolenie inteligenckie, tak samo jak ksiądz gacki nie może na ambonie zrozumieć, że w jego parafii nie zakonnice, lecz „dziewki od gnoju” prowadzą stworzone z inicjatywy lekarza spółdzielni dziecińce.
Hanna Ciekotowa9, blada i wycieńczona po przebytej chorobie, opowiada mi cicho, prawie półgłosem o tych dziecińcach, ich kierowniczkach – „wiciarkach”, o planach na najbliższe lato. Gdy mówi się o trudnościach „parafialnych”, ten sam zmęczony uśmiech błąka się po jej twarzy, uśmiech Solarzowej, skurcz twarzy ludzi, którzy mają za mało rąk do pracy. Opodal są Nowosielce i Handzlówka Franciszka Magrysia – małopolski Lisków10. To jest nieznany COP. Centralny Okręg Przemiany. Przecież tu, w Markowej, 15 km od najbliższej drukarni, powstało pierwsze pismo kobiet wiejskich nie subwencjonowane, nie politykierskie, redagowane po raz pierwszy nie przez paniusie społeczniczki, ale chłopki z 4 klasami szkoły powszechnej, szukające w artykułach form i środków krystalizacji swej przemiany, własnego wyrazu w marszu po szerokim trakcie Polski ludowej.
W ekspedycji pierwszego numeru tego pisma brała radosny udział prawie cała, dumna wieś; potem poszły po wsi dyskusje i najbardziej podobał się w „Kobiecie Wiejskiej” artykuł wysuwający pomysł samopomocy kobiecej w gospodarstwach położnic, by to nie zrywały się za wcześnie z łóżka i nie pokutowały później za to latami.
Biegnie przez ten dom przepiękna linia podziału: dziecińce, zdrowie i higiena kobiety, pismo i organizacje kobiece to dział żony lekarza spółdzielni. Kursy, pokazy zdrowotne, wyjazdy do chorych i praca w spółdzielni to resort lekarza. Najbardziej łącząca linia podziału. Obdarowany zdjęciami zachodzę znów do gabinetu. Chłop powtarza: „ja twardo siedzę”, potem jednak namyśla się i mówi: „może pan zaziębi…”. Dr Ciekot uśmiecha się – „zaziębić” – bierze obcęgi, każe głębiej siąść, w szczęce zaczyna chrupieć… Chłop do końca siedzi nieporuszony, zaraz po ekstrakcji lekarz pyta, czy nie robi mu się słabo. „E, nie… ino boli…”. Jest parę minut po drugiej i parę zaledwie chwil po obiedzie. Z dr. Ciekotem mogę teraz rozmawiać tylko w przerwach między jednym a drugim pacjentem. Wchodzi dziewczyna: sprzedaje w sklepie w Sieteszy, palą tam machorkę i oczy ją bolą. Lekarz wywraca powiekę; zwykły katar, ale gdyby po lekarstwie nie przestało boleć, dziewczyna musi zmienić zawód. Ojciec zaczyna się wykręcać, że to jeszcze w szkole ją bolało. Dr Ciekot długo i dobrotliwie perswaduje.
Byłoby w tym skromnym, jasnym, prócz narzędzi lekarskich, rękoma markowian urządzonym gabinecie jasno i pogodnie, byłoby kojąco, gdyby nie ciemnozielony refleks kartoteki, którą otrzymuje każdy chory, przybywający po poradę. Wyciągam spośród kilkuset kart kilka – na chybił trafił – jak los czyjś bolesny, charkoczący los.
„Olbrycht Katarzyna, lat 38, boli lewy bok i w piersiach duszność. Osłabiona, apetyt mierny. Rtg. 6 22.9.38: Nieliczne plamkowe i smugowate zagęszczenia w szczycie lewym, przeważnie intensywne… woda w lewym boku…”.
„Polak Józef, lat 12, dusi i ściska w krtani, kaszle, blady, nie ma siły, sinica warg…”.
„Worak Maria, Sietesz, lat 32, wyjazd; bóle porodowe od południa, krwotok, macica do żeber, z powodu niepostępowania porodu wymóżdżenie; Rozp. główka nieustalona nad wchodem, wymiary 23, 25, 34, 18, kurcze łydek…”.
„Wilgusz Jan, Gać, uderzony przez pędzącego konia orczykiem, złamanie otwarte prawej goleni…”.
Lekarz bada, a w moich źrenicach wpatrzonych w kartotekę układa się w kolorze krwi i flegmy fotomontaż; tytuł artykułu Balawejdrowej: „Kobiety, ratujmy swoje zdrowie”, jakaś zabazgrana karta, gruźlicze dziecko, aparat do odmy, mikroskop, gumowe rękawice, krzesło ginekologiczne i fiolki przyniesione przez dzieci zdrowiejącej Ciekotowej. Cofam się powoli od tej charczącej, skondensowanej kartoteki; nie chcę ulec wrażeniu, że to osaczenie i matnia.
Zaledwie 40% lekarzy jest osiedlonych po wsiach i miasteczkach – dla zapewnienia skromnej opieki lekarskiej wszystkim małym osiedlom trzeba 4000 nowych lekarzy. Trzeba ich na wsi, a nie w miastach. Ubezpieczalnie Społeczne zabrałyby wsi w składkach 800 mil. zł (jak?), skoro same podatki bezpośrednie dają tylko 5000.
Zdrowotności wsi nie podniesie także niemożliwy do ściągnięcia proponowany podatek pogłówny na szpitale po 5 zł; może jej przyjść z jedyną rzeczywistą pomocą tylko przebudowa ustroju, podniesienie stopy życiowej rodziny chłopskiej, a w natychmiastowym programie minimalnym najwydatniejsza pomoc i ułatwienie dla samorodnego wysiłku chłopskiego, usiłującego ratować swoje zdrowie.
Spółdzielnia markowska płaci podatki, statutu jej sąd nie chciał zatwierdzić, przyrzeczono jej subwencję na budowę nowego gmachu, jeśli przeistoczy się w Ośrodek Zdrowia. To uprawianie polityki na zdrowiu 75% ludności jest tak niesamowite, jak niesamowita w swej naiwności jest wiara mieszczucha, pogląd inteligencji, że gruźlica to suterena, zaduch i kurz wielkiego miasta. A to tymczasem świeże powietrze wiejskie, dzieci śpiące w jednym łóżku z matką chodzącą z otwartą gruźlicą, to słońce i pogoda zgrzanych, upracowanych wyrobników wiejskich.
To kartoteka wśród fiołków; zielonawa, obfita kartoteka „świeżego powietrza” wiejskiego po kilkanaście złotych na miesiąc dla konającego z miasta.
Jadę w Rzeszowskie; w Słocinie, Lutczy, Gliniku żyją jeszcze wróże, przepisujący po skupieniu i modlitwie leki dla chorych, których nigdy na oczy nie widzieli, i krów nie mogących się ocielić, mówią, gdzie trzeba kopać studnie. Z córką bogatego wróża słocińskiego ożenił się absolwent gimnazjum i dzięki wróżbom teścia zdobył dalsze podstawy do studiów na uniwersytecie warszawskim.
Żyją jeszcze wróże, żyje już i działa szczodrze Spółdzielnia Zdrowia. Ale PAT11 filmuje wyrąb drzewa na Huculszczyźnie i hitlerowskie parademarsze; a dla radia wieś jest jeszcze ciągle malowanką Stryjeńskiej. Przepędzić tych reporterów, zwieźć tu do Gaci, Markowej i Handzlówki, do Centralnego Okręgu Przemiany. Zebrać dziennikarzy, rzucić te dzieła na ekran i szpalty pism, choć trochę wreszcie skorzystać z ogromu materiału propagandowego, który dla Polski, dla nijakiego PAT-u, nijakiego radia i nijakiej „Gazety Polskiej” tworzy własną pracą i za własne pieniądze chłop wielkiej przemiany.
Przypisy:
1. Mowa o wsi Markowa na Podkarpaciu, nieopodal Łańcuta. W międzywojniu była silnym ośrodkiem ruchu ludowego.
2. Kazimierz Wyszomirski (1902-1965) – działacz ruchu ludowego, pedagog, opiekun dzieci osieroconych, instruktor przysposobienia rolniczego, członek Zarządu Głównego ZMW RP, twórca i w latach 1937-39 prezes Spółdzielni Turystyczno-Wypoczynkowej „Gromada”, propagator tworzenia spółdzielczych ośrodków zdrowia na terenach wiejskich.
3. Związek Młodzieży Wiejskiej RP, popularnie zwany „Wiciami” od nazwy swego organu prasowego, tygodnika „Wici”. Była to jedna z najbardziej prężnych inicjatyw społeczno-politycznych w międzywojniu. Za swego partnera politycznego uznawała „dorosły” ruch ludowy, czyli Stronnictwo Ludowe, jednak była bardziej radykalna i lewicowa.
4. Ignacy Solarz (1891-1940) – pedagog, działacz społeczny, jeden z liderów ZMW RP, twórca uniwersytetów ludowych w Szycach k. Krakowa oraz w Gaci Przeworskiej na Podkarpaciu, które prowadził wraz z żoną Zofią.
5. Romuald Mielczarski (1871-1926) – działacz ruchu socjalistycznego, współtwórca i wieloletni lider spółdzielczości spożywców, m.in. lider „Społem”.
6. Dziś nosi ona nazwę epilepsji.
7. Mowa o artykułach Jana Wiktora w „Ilustrowanym Kurierze Codziennym”, największym polskim dzienniku w okresie międzywojnia.
8. Władysław Ciekot (1907-1941) – lekarz wojskowy, działacz młodzieżowego ruchu ludowego, od września 1937 kierownik i lekarz Spółdzielni Zdrowia w Markowej, współzałożyciel pisma „Kobieta Wiejska”, uczestnik kampanii wrześniowej, zamordowany w Katyniu.
9. Hanna Ciekot (1907-1979) – inżynier rolnik, działaczka ZMW RP, usunięta przez czynniki sanacyjne z pracy w kółkach rolniczych za działalność w ruchu ludowym, propagatorka kół gospodyń wiejskich, wraz z mężem pracowała w Spółdzielni Zdrowia w Markowej, gdzie propagowała zakładanie na wsiach dziecińców – przedszkoli prowadzonych społecznie, w 1939 r. była założycielką i redaktor naczelną miesięcznika „Kobieta Wiejska”. Podczas wojny związana z konspiracyjnym ruchem ludowym. Po wojnie pracownica spółdzielczości, działaczka Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, współtwórczyni sanatorium dziecięcego w Rabce, publicystka i redaktorka prasy chłopskiej.
10. Handzlówka – wieś w okolicy Łańcuta, zasłynęła z dynamicznego rozwoju różnych form spółdzielczości (zwana była nawet „wzorową wsią spółdzielczą”).
11. PAT – Polska Agencja Telegraficzna – rządowa agencja prasowa, założona w 1918 r. Od roku 1927 produkowała Polską Kronikę Filmową w postaci 10-minutowych odcinków, wyświetlanych przed seansami filmowymi.
Powyższy tekst pierwotnie ukazał się w roku 1939 w lewicowym piśmie „Sygnały”. Następnie wznowiono go w książce „Polskie drogi. Wybór reportaży z lat międzywojennych”, Czytelnik, Warszawa 1962, skąd przedrukowujemy go tutaj. Na potrzeby przedruku opatrzyliśmy go przypisami.
Franciszek Gil (1917-1960) – dziennikarz, publicysta, reportażysta, przed wojną sekretarz redakcji lewicowego pisma „Sygnały”. Związany początkowo z Lwowem i Krakowem, większość tekstów poświęcił problematyce tych terenów, po wojnie związany ze Szczecinem. Ceniony przez Ryszarda Kapuścińskiego, który o Gilu powiedział, iż „pisał bardzo piękne reportaże, świetne, głębokie”.
Tekst ukazał się wcześniej na portalu Lewicowo.pl.